Piotr Szmidt, bardziej znany pod pseudonimem Ten Typ Mes, to niekonwencjonalny raper, muzyk i autor tekstów. Jego nowa płyta zatytuowana „Ała”, wydana przez jego własną wytwórnię Alkopoligamia, to zbiór wszystkich trudów i mrzonek, z jakimi spotyka się artysta w swojej twórczej pracy, opisanych z dystansu i z poczuciem humoru. Z Mesem udało nam się porozmawiać o nieubłaganym upływie czasu, o tym, co boli, nudzi i frustruje, a także o tym, co fascynuje, inspiruje i rozwija.

Czas zmienia perspektywę. Słychać, jak w Twojej muzyce motywy zmieniały się na przestrzeni lat. Twój podziw budzą teraz nieco inne postaci. Jak Ty to widzisz?

Tak, to prawda. Jak byłem młodszym gościem, to zupełnie inne osoby mi imponowały. Większość raperów zaczynających swoje kariery hip-hopowe identyfikowała się ze środowiskiem gangsterskim. Jeden z albumów mojego idola Nasa rozpoczyna cytat z „Chłopców z ferajny”: „As far as I remember, I’ve always wanted to be a gangsta” („Odkąd pamiętam, zawsze chciałem zostać gangsterem” – przyp. red.). Było dla wielu naturalne, że skoro rap, to także imprezy i ciemna strona mocy. Teraz już mi to nie imponuje. Nawet seriale typu „Narcos”, które z buraka z Kolumbii robią mistrza kryminalnych gier, budzą moją irytację.

Bohaterami Twojej płyty stali się przeciętni ludzie, reprezentujący odmienne wartości niż te, o których przed chwilą wspomniałeś.

Uważam, że zarówno pyskate małolaty, jak i gangsterzy, mają swoją funkcje społeczną. Ktoś musi zarządzać burdelami, bo to najstarszy zawód świata i tego się nie wypleni nigdy. Zresztą po co to robić, skoro ciągle są chętni. Nie zlikwidujemy handlu narkotykami, bo na to również jest popyt. Takie są fakty, ale nie fascynuje mnie to już. Jestem na etapie fascynacji bohaterstwem ludzi, którzy wykonując swoją pracę zmieniają świat na lepsze np. nauczyciele z powołaniem. Chciałbym żyć w świecie, w którym nauczyciele zarabiają dużo, bo przekazują wiedzę dzieciakom. Takiego świata sobie życzę.

Wróćmy do muzyki. Masz na swoim koncie występy na Off Festiwalu oraz na Męskim Graniu. Jak odnajdujesz się w klimacie muzyki alternatywnej?

Doskonale! Z radością przyjąłem zaproszenie na te imprezy.

Odważyłeś się na połączenie żywych instrumentów z elektronicznymi motywami. Twoja nowa płyta jest bardzo wszechstronna. Czy to był zamierzony efekt?

Tak, absolutnie! Jest to realizacja fascynacji, które narodziły się podczas słuchania muzyki, np. Andrzeja Zauchy, który był dla mnie wyjątkowy. Jego doskonałe piosenki z lat osiemdziesiątych spowodowały, że chciałem mieć podobne bity na swoim albumie. Efektem słuchania jazzu stało się zainstalowanie jego elementów we własnej muzyce. Udało mi się włączyć pewne kompozycje do swoich utworów. To najczęściej wygląda tak, że najpierw czegoś słucham, żyję tym, a następnie już nie wyobrażam sobie nie wypowiedzieć się na ten temat na swój własny sposób. To dla mnie bardzo naturalne, dlatego jestem zdziwiony, kiedy spotykam się z innymi raperami i dowiaduję się, jak różnorodnej muzyki słuchają, nie wykorzystując jej potem w swojej pracy.

Powiedz coś więcej o tych inspiracjach.

Oprócz wspomnianego wcześniej Zauchy, jest to na przykład Kendrick Lamar, czy Childish Gambino. Kedrick jest dla mnie wielką postacią. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek któryś z tak zwanych freshmenów amerykańskich tak poprowadzi swoją karierę, że stanie się moim idolem. A jednak! Na jego koncert specjalnie jechałem do Krakowa i to z ogromną zajawką!

To, co robisz, nie jest standardowym podejściem w polskim rapie. Zastanawiałam się, czy nie wycofujesz się aby z macierzystego hip hopu.

Ja się wycofuję z niego od swojej pierwszej płyty. To konsekwentna droga poszerzania horyzontów i chęci rozwijania tego gatunku zamiast utrzymywania statusu quo. Nie chcę robić wyłącznie rzeczy bezpiecznych, ani takich, które dobrze się sprzedają w danym czasie. Interesuje mnie muzyka w pełnym jej znaczeniu.

Jednak ludzie lubią szufladkować i trudno potem wyjść poza to, jak się jest postrzeganym...

Miewałem takie okresy. Kiedy przygotowywałem swoją pierwszą solową płytę w 2005 roku, stworzyłem na nią naprawdę fajne rzeczy, np. utwór, który był dialogiem z trąbką, czy kawałek „Sam siedzę tu”, w całości nagrany na żywych instrumentach. Były na niej bardzo wolne, niemodne wtedy, a jak się później okazało - wyprzedzające swoje czasy bity. Czułem się jak aktor porno, który puka do producentów Hollywood i mówi, że jest normalnym aktorem, ale nikt nie chce mu wierzyć i wszyscy odmawiają . Minęło trochę czasu i przestałem się tym frustrować. Otwieram sobie wiele drzwi i mam wyjebane, czy jestem traktowany jako rapowy raper, czy dziwny raper, czy wanna be wokalista. Nie skupiam się na tym.

Wracając do dialogu z trąbką – z tego, co wiem, to również uczyłeś się grać na trąbce.

Tak, ale tylko przez rok, więc nie udało mi się wyjść poza gamy i przedęcia. Żałuję, że odpuściłem, ale trąbka to bardzo wymagający instrument. Mimo wszystko, na przestrzeni tych dwunastu miesięcy nauczyłem się pokory i ciekawego myślenia o melodii. Gra na trąbce przypomina używanie własnych strun głosowych, wszystko jest w mono.

Z jakiego powodu zrezygnowałeś?

Szczerze? Ten instrument generuje taką ilość decybeli, że nie da się ćwiczyć grania mieszkając w bloku. Kiedy mój nauczyciel wytwarzał piękne melodie, to dla przechodniów i sąsiadów było wszystko super, jednak kiedy ja ćwiczyłem gamy i mi nie wychodziło, to był to pewnego rodzaju sadyzm dla otoczenia.

Co uważasz za swój artystyczny sukces?

Dzisiaj, czyli 18 listopada, moja płyta znalazła się na pierwszym miejscu sprzedaży w Polsce. Uważam, ze zasłużyłem na ten wymiar sukcesu. Jest to moja pierwsza „jedynka”, co mnie rzecz jasna bardzo cieszy. Jak patrzę czasami na to, jakie płyty królują w sprzedaży, to nie mogę uwierzyć, że można to osiągnąć tak małym nakładem pracy i czasu, zupełnie niewspółmiernym do tego, ile wysiłku i serca włożyłem w swoje nagrania. Ludzie mogą nie lubić tego, co stworzyliśmy, może im się to nie podobać, mogą wręcz tej płyty nienawidzić, jednak warto, by wiedzieli, że aby to wszystko dobrze ze sobą współgrało, potrzeba było intensywnej pracy wielu ludzi. Muzyka, zdjęcia do okładki, nagrywanie klipów w Los Angeles walcząc z jetlagiem wielkości dzielnicy – ten wysiłek jest niedyskutowalny.

Jakie wrażenie wywarło na Tobie Los Angeles?

Kiedy byłem tam pierwszy raz, to jedyne, co widziałem, to za dużo przestrzeni, kult młodości i przesadne przywiązanie do wyglądu. Za drugim razem przyjechałem tu kręcić klipy i to, co rzuciło mi się w oczy, to fakt, że ludzie chcą  pracować, są pomocni, oferują swoje usługi za spoko ceny. Zrozumiałem, że to miasto nie powstało dla turystów, tylko zostało wybudowane przez filmowców dla filmowców. W LA byłem filmowcem przez pięć dni i wszystko działało super. Chcesz kręcić góry – są góry. Potrzebujesz mieć wodę – proszę bardzo. Chcesz miasto – masz miasto. Kalifornia to niesamowite plany filmowe i słońce non stop - nie trzeba wydawać pieniędzy na dodatkowe oświetlenie.

Napisałeś sporo numerów o trudnych przejściach, m.in. o terminacji ciąży i o tym, że korzystasz z psychoterapii. Co powoduje, że chcesz się tym dzielić ze swoimi słuchaczami?

Poważne wydarzenia wywołują emocje - chodzi o to, żeby te emocje znalazły wentyl, którym będą mogły ujść. Mnie to pomaga. Niektórzy ukrywają sekrety przez całe życie, ja wolę o nich opowiadać. Nagranie piosenki pozwala mi zamknąć dany etap w moim życiu i z nową energią ruszyć dalej.

Czyli nadal jesteś tylko kandydatem na szaleńca?

Tak. Żadne z moich podejrzeń co do stanu własnej psychiki nie zostało potwierdzone przez specjalistów, więc wciąż kandyduję.

A może jest tak, że to świat dookoła nas jest szalony, a my próbujemy to szaleństwo przypisać sobie?

Na pewno i czasy i kraj sprzyjają szaleństwu. Jako obywatele młodej demokracji po dziesiątkach lat komunizmu dziedziczymy to, co zapisane w psychice naszych rodziców czy dziadków, nawet jeśli tego osobiście nie doświadczyliśmy. Wychowywanie się i życie w Nowej Zelandii, zważywszy na specyfikę miejsca i historię tej krainy, bardziej sprzyja  zdrowiu psychicznemu. Ale pewnie jest nudne.

Spotkałam się z opiniami, że Twoja płyta jest ekshibicjonistyczna, a ja sobie myślę, że to już chyba szaleństwo, że uznajemy mówienie o tym, co się z nami dzieje, za ekshibicjonizm. A przecież jak tu udawać, że się czegoś nie przeżywa...

Albo udawać, że przeżywa się tylko jedną emocję. To, co mi mocno przeszkadza w popie z wysokiej półki, to to, że na koncertach wszyscy, także artyści, mają być smutni.
Albo zupełnie odwrotnie: bądź zawsze wesoły i uśmiechnięty! Bądź człowiekiem sukcesu!
Ja bym to podsumował - albo Doda albo Ian Curtis. Jednowymiarowość zawsze mnie dziwi. Nie kupuję tego, że ktoś może być zawsze permanentnie smutny.

Uważasz, że na szaleństwo działa psychoterapia? Odnoszę wrażenie, że pomimo, iż korzystasz z takich usług, na płycie bardzo krytycznie wypowiadasz się o swoim psychoterapeucie.

Korzystam z tego rodzaju pomocy, tak samo, jak gdy boli mnie noga, to idę do ortopedy. Ale nie odnoszę się krytycznie do tego zawodu i bardzo mi zależało, żeby mój terapeuta nie poczuł się urażony. Niestety, chyba nie do końca mi się to udało, więc z tego miejsca chciałbym sprostować sprawę. Jestem zdania, że aby coś szczerze zareklamować, nie można sadzić ludziom neofickiego peanu na cześć danej sprawy. Nie stanę przed publicznością i nie zacznę krzyczeć, że odkryłem bieganie, że mam niesamowitą aplikację do tego i specjalne, fantastyczne buty. Jak widzę ludzi wkręconych w daną rzecz wyłącznie pozytywnie, to mam ochotę ich udusić. Nie mam ochoty słuchać o ich zajawce, jeśli nie mają świadomości jej wad. Żeby zareklamować psychoterapię, chciałem szczerze powiedzieć także o minusach, które się z nią wiążą, np. o dowiadywaniu się, że jest się chujowym w niektórych aspektach. Jeśli dojeżdża cię rzeczywistość i uważasz się za człowieka kompletnie niedopasowanego do niej, to starasz się z tym coś zrobić, a nie czekasz, aż dopadnie cię depresja. Należy wykonać odważny ruch, skonfrontować się z problemem. Dla mnie tym ruchem jest praca nad sobą, dla innych mogą to być inne rozwiązania, jak choćby rozmowa z księdzem, czy przebiegnięcie się wokół dzielnicy dwa razy. Co kto lubi.

Co w codzienności Cię tak „dojeżdża”, że o tym rapujesz?

Kawałek „Codzienność” traktuje o polskich cechach narodowych, których ja również jestem posiadaczem. Dobrze się odnajduję w sytuacjach kryzysowych, zostałem przetestowany podczas różnych awantur, moi przyjaciele mogli na mnie liczyć. Jednak zakładając, że te bójki skumulowane trwały może parę godzin, a moje życie trwa 33 lata, to nie jest żadna gwarancja, że świetnie poradzę sobie z codziennością. O tym, czy radzę sobie z życiem, decydują rutynowe obowiązki - czy jestem odpowiedzialny, czy dbam o siebie, czy jestem w stanie wykonywać swoją pracę lepiej. To są pytania, które należy sobie zadawać - należy mierzyć się z trudnościami, jakie z nich wynikają. Historia naszego kraju spowodowała, że pewne cechy się w nas utrwaliły. Walka z komuną, walka z systemem, wymykanie się jego ograniczeniom, to były działania dnia codziennego. Teraz, kiedy system należy do nas i mamy możliwość wyboru tego, jak chcemy żyć, okazuje się, że przytłacza nas ta odpowiedzialność. Walka nie jest dobrym pomysłem na codzienność. Uważam, że jako naród nieustannie konfrontujemy się z tym, co staje nam na drodze, i jesteśmy kompletnie nieprzygotowani do tego, by zachowywać się inaczej.

Jak wygląda Twoja walka z systemem?

Moim sposobem na pierdolenie systemu było przeciwstawianie się temu, co modne, np. w muzyce. W głowie mi się nie mieściło, że ludzie mogą słuchać takich bzdur. Zespół Flexxip powstał jako opozycja do większości, a nie jej część. Przeciwstawiałem się również doborowi kochanków przez kobiety z klucza dwóch rzeczy, których na tamten czas mi brakowało - pieniędzy i samozadowolenia. Najfajniejsze dziewczyny wybierały ekstremalnie odpychających - w moim odczuciu - samców. Im dłużej podnosiłem rękę, krzycząc: „halo, ja tu jestem i nawijam dobre piosenki”, tym bardziej mnie to frustrowało. Przypomnijmy, że w latach 2001, 2002, 2003 goście z liceum, którzy zbierali najlepsze żniwa, to byli dresiarze podjeżdżający pod szkołę ospojlerowanymi oplami, a nie wrażliwa hipsterka. Za bycie wrażliwym hipsterem był wpierdol, nie można się było z niczym dziwnym obnosić.

Dzisiaj jest czas dla wrażliwców?

Na pewno bardziej, niż wtedy, kiedy ja zaczynałem. 

Mocno się Ciebie trzyma łatka kobieciarza i imprezowicza, a jednak śpiewasz o kobietach, których nie mogłeś mieć, i o mężczyznach, którymi chciałbyś się stać.

Zawsze chciałem więcej, niż mogłem osiągnąć, i dotyczyło to wielu departamentów mojego życia. Element sprawiedliwości dziejowej pojawił się dopiero przy płycie „Trzeba było zostać dresiarzem”, o której napisały więcej, niż dwa portale hip-hopowe. Reszta albumów była walką z showbiznesem o uwagę. A wracając do łatek – moim zdaniem łatka kobieciarza i pijaka nie są najgorszymi na świecie. Lubię kobiety, zawsze mnie otaczały i dobrze się z nimi dogaduję. Uwielbiam, kiedy kobieta cieszy moje oko, gdy jest ładna, a jeśli do tego mówi mądre rzeczy, to świat ma powód by się kręcić. Alkohol też bywa super, pozwala się wyluzować.

W „Jak Nikt” Marita mówi o mężczyznach, którzy boją się mówić o uczuciach. To o Tobie?

Tak, ale muszę przyznać, że było dla mnie ogromnym wyzwaniem napisać piosenkę o miłości. Dołożyłem więc do niej kokainę i przemoc, bo przez gardło by mi nie przeszły słodko – pastelowe wyznania.

Z tych właśnie powodów zdecydowałeś, że część będzie po portugalsku. Zaszyfrowałeś uczucia?

Chciałem sprowadzić miłość do pewnego konkretu, np. momentu, kiedy  kryzys w związku jest już nie do odwrócenia. Kiedy to się dzieje? Moje doświadczenie związkowe nie jest duże, ale wyobrażam sobie, że łatwo to sprawdzić w sytuacji, kiedy np. partnerka wchodzi do pomieszczenia. Jeśli pomimo tego, że ona Cię irytuje i często miewasz jej dosyć, Ty nadal się cieszysz na jej widok, to jest dobrze, to piękna więź. Myślę, że o to samo chodzi w przyjaźni i relacjach rodzinnych.

Na albumie poruszasz trudne tematy  jak np. przemoc wobec kobiet czy człowieczeństwo w stosunku do innych. Jak ważne to teraz dla Ciebie?

Uważam, że człowiek powinien znajdować się wysoko na drabinie problemów, którymi zajmujemy się jako społeczeństwo. Jeśli chodzi o przemoc wobec kobiet, nie wyobrażam sobie reprezentować patriarchalnego podejścia do nich i życia w ogóle. Ukształtowały mnie niezależne kobiety, które sporo pracują, realizują się zawodowo, wychowują dzieci. Mając ich trójkę, moja mama robiła kolejną specjalizację i doktorat, nie miała więc nic wspólnego z klasycznym, tradycyjnym zajmowaniem się domem. Tak wygląda moja wiedza o kobietach. Znam tylko silne kobiety mające oczekiwania wobec rzeczywistości, a nie oglądające się na to, co mężczyzna pozwoli im robić.

Twoja kariera jest pewnego rodzaju autobiografią. Jak to jest mieć dostęp do dzienników zapisanych w muzyce?

Rozmyślam nad tym czasami. Na pierwszych trzech płytach odnajduję fragmenty powierzchownej wiary. Sam fakt, że wykonywałem odruchowo pewne rytuały, a były one bezrefleksyjne, sprawia, że dziś mówię sobie: WTF?! Przy całej mojej analitycznej naturze wybrałem jednak nie analizować tego tematu. Jedyne, co mam na swojej usprawiedliwienie, to fakt, że  zostałem tak zaprogramowany we wczesnej młodości, a więc w dorosłym życiu była to kwestia średnio dyskutowalna. Jako odpowiednio zaszczepiony wiarą chłopiec, ustaliłem sam ze sobą, że zaczynam i kończę każdy dzień modlitwą. Jak ustaliłem, tak robiłem. Trwało to może z piętnaście lat, ale w pewnym momencie byłem tak zautomatyzowany, że najebany budziłem się w środku nocy i przypominało mi się, że nie pomodliłem się przed snem. Potrafiłem wtedy odpalić przed laty ustaloną formułkę. Aż pewnego razu zacząłem się zastanawiać, co ja w ogóle odstawiam. Moja wiara się załamała, a ja nadal macham rękami znak krzyża? Jak robot. Dużo czasu zajęło mi dojście do ateizmu.

Na Twoich płytach często przewija się także temat książek. Co czytasz najchętniej?

Tak, jak zawsze chciałem mieć dużo kobiet i spróbować wszystkich wymiarów kobiecości, a mogłem tylko trochę lub nawet troszkę, tak teraz bardzo chcę poznać dużo książek… i znowu jestem w stanie poznać ich tylko trochę. Są książki, które zrobiły na mnie bardzo duże wrażenie, jak: „1945. Wojna i pokój” Magdaleny Grzebałkowskiej, czy książki Swiatłany Aleksijewicz, której publikacje są uderzające.

Jak książki, które czytasz, wpływają na Ciebie?

Pewne sprawy, którymi się interesowałem, to nie tylko część historii tego kraju, lecz także historii rodzinnej. Moja mama urodziła się w Powstaniu. Mało brakowało, żeby wielka bomba trafiła obok mojej mini-Mamy. Książki wpłynęły też na moją wschodnią zajawkę. Zaczęło mnie zastanawiać, dlaczego wszyscy jeżdżą tak ochoczo na Zachód, zamiast eksplorować Wschód, z którym związane są nasze korzenie. Pisarz Mariusz Wilk na przykład wyjechał na zimny Wschód, tam znalazł sobie żonę i zrobił syna.

Co Ciebie tak fascynuje we Wschodzie?

Wschód jest w nas, a negowanie tego jest życiem z klapkami na oczach. Byliśmy pod wschodnim wpływem tyle czasu, że dobrze zdać sobie sprawę z tego, iż mamy bardzo dużo wspólnego z Ukraińcami, Białorusinami czy Rosjanami.

Za każdym razem gdy bywam na Wschodzie, uderza mnie, jak wiele podobieństw jest między nami.

Zachodnioeuropejska mentalność jest na swój sposób naiwna. W Polsce i na wschód od niej tego nie dostrzegłem.

W jaką stronę zmierza Twoja muzyka? Ostatnio, zamiast rapować, sporo podśpiewujesz i muszę przyznać, że coraz lepiej Ci to idzie.

Dziękuję. Choć bardzo dużo trenowałem, nadal zdaję sobie sprawę, jaka czeka mnie jeszcze praca. Jestem na etapie, w którym robię to, co chcę, i co mi się podoba. Chcę, żeby tak zostało.

Jakie masz plany na przyszłość?

Chciałbym odpowiedzieć sobie na kilka pytań i zastanowić się, co wzbudza we mnie duże emocje. Nie jestem w stanie podejść do mikrofonu, gdy nie jestem czymś bardzo pochłonięty.

Dziękuję Ci bardzo za wywiad.

fot. Paweł Zanio
TEN TYP MES
Published:

TEN TYP MES

"ROBIĘ TO, CO CHCĘ, I CO MI SIĘ PODOBA"

Published:

Creative Fields